Luang Prabang – perła Laosu
Kilka lat temu marzyliśmy o Laosie. Obrazy krajobrazów z filmów o Indochinach pozostały w naszej pamięci. Szukamy spokoju, a tam czas płynie znacznie wolniej i tego właśnie nam było potrzeba.
Nie lecimy do kulturalnej stolicy Laosu. Pokonujemy trasę od granicy z Tajlandią do Luang Prabang płynąc łodzią dwa dni rzeką Mekong. Z burty obserwujemy życie mieszkańców oraz soczystą roślinność. Zobacz nas wpis o tej trasie TUTAJ
Docieramy już w nocy z niezłymi przygodami na trasie do Luang Prabang. Zmęczeni poszukujemy jakiegoś lokum, ale już wiemy, że będzie nam się tutaj podobać.
Luang Prabang – co warto zobaczyć ?
Miasto nas zaskakuje. Z rana czujemy już zapach świeżo wypiekanych bagietek, co nas nie słuchanie dziwi? Ale jak to. Chleb w Azji? Luang Prabang w niektórym miejscach wygląda jak 100 lat temu podczas panowania francuski kolonizatorów. Jest to taki tygiel azjatycko – europejski. Zachwycam się pięknymi kolonialno – azjatyckimi domami, odnowionymi i udekorowanymi kwiatami. A w każdym to restauracja, knajpka lub hotel. W końcu jesteśmy w części turystycznej miasta.
Część miasta, najbardziej znana w Luang Prabang, zajmuje niedużą powierzchnię, ale dzięki temu niespiesznie ją poznajemy. Miasto jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa, więc jest co zwiedzić.
W świetle dziennym spacerujemy brzegiem rzeki Mekong. Droga prowadząca wzdłuż rzeki jest zabudowana pięknymi domami kolonialnymi. Widok z licznych tarasów restauracji na zachód słońca nad rzeką naprawdę urzeka każdego.
Ale nie tylko piękne zachody słońca czy domy kolonialne sprawią, że Luang Prabang stało się prawdziwym magnesem dla turystów. My uwielbiamy świątynie buddyjskie a miasta ma ich mnóstwo. Zwiedzamy wiele z nich. W tym najpiękniejszą Wat Xieng Thong. Cały teren to kilka budynków, które ozdobione są bogatymi zdobieniami. W środku ołtarz Buddy i składane mu ofiary.
Spędzamy w tym miejscu sporo czasu. Uwielbiam obserwować jak mieszkańcy czy też wyznawcy buddyzmu z innych krajów odwiedzają świątynie i niespiesznie wykonują poszczególne rytuały i składają ofiary.
W Luang Prabang nareszcie możemy bardziej poznać buddyzm. Liczne świątynie, ale zwłaszcza klasztory, otwarte na obcych przyciągają śpiewem młodych mnichów. Z wieloma z nich staramy się porozmawiać, jeżeli nie mamy dużej bariery językowej. Są bardzo nami zainteresowani i chętni kontaktu. W czasie naszej wizyty telefony komórkowe nie były tak bardzo rozpowszechnione, więc na pewno było łatwiej na bliższy kontakt. Dźwięki matr wyśpiewywane przez mnichów niosą się po mieście zwłaszcza o wczesnych porach dnia, gdy życie w mieście powoli budzi się ze snu.
O świcie mnisi ze wszystkich świątyń wychodzą na „karmienie”. Na głównej ulicy miasta ustawiają się mieszkańcy oraz turyści, aby nakarmić mnichów garstką ryżu i czasami owocami. Cała ta uroczystość wygląda ślicznie. Aż po horyzont mieni się kolor pomarańczowy szat mnichów, którzy wychodzą z poszczególnych świątyń i idą gęsiego wzdłuż głównej drogi miasta. Szkoda, że niektórzy turyści nie potrafią się zachować i nie szanują ich kultury. Strzelają fleszami już z paru metrów. Obecnie sytuacja jest chyba jeszcze gorsza, więc bardzo się cieszę, że odwiedziliśmy to miejsce znacznie wcześniej.
Dzień rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie, więc warto było to wykorzystać. Niespiesznie poznajemy kolejne interesujące miejsca jak Muzeum Narodowe czy Pałac Królewski ale naszą wisienką na torcie jest wzgórze Phu Si, które dominuje nad Luang Prabang. Kolejny raz jesteśmy zachwyceni. Widok ze wzgórza ucieleśnia wszystko z czym kojarzy mi się ten kraj. Brązowe wody Mekongu wijące się wśród bujnej zieleni, która pokrywa okoliczne góry oraz złote strzeliste dachy świątyń.
A gdy masz więcej czasu. Nie spędzaj tylko na siedzeniu w knajpie, zagłębij się w miasto i poszukaj miejsc gdzie możesz zobaczyć normalne życie mieszkańców.
My idziemy mostem bambusowym na drugą stronę rzeki. Przechodzimy przez wioskę jakże inną od centrum miasta. Drewniane domy, gliniana droga. Nie spotykamy turystów. Widzimy natomiast codzienne życie Laotańczyków. Dochodzimy do żelaznego mostu. Tutaj motorki i rowery pędzą z jednej to na drugą stronę. Chcemy jeszcze przepłynąć na drugą stronę Mekongu, gdzie również znajduje się wioski i parę świątyń. Po ustaleniu ceny wypływamy. Znajdują się tutaj trzy świątynie. My zwiedzamy tylko jedną. Przy innych żądają opłaty. Nie wiemy za co i po co, bo nikt o to nie dba. Wioska, w której jesteśmy jest podstawowa. Ludzie uprawiają małe poletka, dzieci biegają bez butów, chaty są z bambusa i bieżącej wody chyba nie ma. Ludzie są mniej ufni ale udaje się w klasztorze zapoznać kolejnych młodych mnichów.
Nastaje wieczór.
Czemu ja nie mam dodatkowej torby ze sobą? Grrrr… Wieczorem jak zwykle na głównej ulicy miasta rozpoczyna się targ Hmongów. Można kupić tu wszystko. Ważne, że ceny są niskie oczywiście po targowaniu a towary przeważnie ręcznie robione. Piękne i kolorowe.
Nie możemy się oprzeć i kupujemy kilka pamiątek. Na koniec warto skusić się na jedzenie z tzw. ruchowych gar kuchni, które jest bardzo dobre i tanie. I najlepsze piwo laotańskie Beerlao jest moim faworytem.
Za rok minie 10 lat od naszej wizyty w tym miejscu. Ilość turystów w tamtych czasach była znacznie mniejsza niż teraz zwłaszcza, gdy myślimy o naszych rodakach. Ale z opowieści moich znajomych, którzy niedawno odwiedzali ten kraj wiem, iż urok tego miejsca nadal pozostał. Polecamy!
Więcej wpisów o naszej podróży po Laosie znajdziecie TUTAJ
Podobał Ci się wpis? Dołącz do Nas na Facebooku, gdzie znajdziesz bieżące relacje i zdjęcia. Jesteśmy bardzo ciekawi co myślisz. Będzie nam bardzo miło jeżeli klikniesz „lubię to”, zostawisz komentarz lub prześlesz post w świat.
Zapraszamy Byle-na-chwile 🙂